Mam tę WIELKĄ przyjemność obwieścić całemu Naszemu Światu,
że mój serdeczny Przyjaciel, "który nic w życiu nie zrobił i niczego nie osiągnął" napisał książkę "MIASTO BŁĘKITNYCH NUT ...
czyli, historia krakowskiego jazzu i nie tylko..." czym udowodnił że lepiej by było gdyby jednak śpiewał Bluesa....
Do poczytania kilka fragmentów książki...I. Gdzie pamięć sięga
...potężna machina przypominająca nieco stół do tortur...
Najpierw się urodziłem. Aczkolwiek nie jestem przekonany, czy nie byłoby lepiej, gdyby było odwrotnie. Jazz urodził się znacznie wcześniej i tu nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że dobrze, że najpierw się urodził. Jazz w Krakowie „zaczął się” już przed wojną, chociaż niekoniecznie nazywano go jazzem. W lokalach rozrywkowych często można było usłyszeć swingujące frazy i pierwsze próby improwizacji. Było bowiem w tej muzyce coś podniecającego, coś, co pchało muzyków w rejony, o których nie mogli niczego dowiedzieć się ani w szkołach, ani od innych. Ja „zacząłem się” dużo później, bo już po wojnie. No, może jeszcze w trakcie wojny, ale już w jej ostatnich miesiącach. Siłą rzeczy nie mogłem być naocznym świadkiem narodzin jazzu. A tak naprawdę to dowiedziałem się o tym zjawisku dużo później z dwóch powodów. Po pierwsze w szkole średniej i nawet jeszcze podczas studiów pochłonęła mnie muzyka rockowa: The Rolling Stones, The Animals, Jimi Hendrix i takie tam różne. Po drugie z jazzem zetknąłem się zupełnie przypadkowo. Było to dokładnie w 1967 roku. Ta data utkwiła mi mocno w pamięci, ponieważ w tym roku zmarł John Coltrane. I tak zaczęła się moja wielka, aczkolwiek zupełnie intuicyjna fascynacja jazzem.
Zacznijmy jednak od początku.
To był magiczny Kraków. Być może dlatego, że wszystko, co udało nam się zapamiętać z czasów dzieciństwa, ma w sobie coś magicznego. Moje pierwsze utrwalone w pamięci obrazy, dziś już lekko zamazane, to między innymi widok z okna na czwartym piętrze na krakowski Rynek z kamienicy na rogu Rynku i ulicy Szczepańskiej. Powoli dojeżdżający do przystanku tramwaj z numerem „0”, który wynurzał się z Floriańskiej, przesuwał dostojnie wzdłuż lini A-B, by zatrzymać się na chwilę przy ulicy Sławkowskiej. Studnia, nieopodal przystanku, z której czerpaliśmy wodę, gdy zabrakło jej w jedynym, obsługującym trzy rodziny, kranie na korytarzu. „Kocie łby”, po których bardzo powoli i ostrożnie przemieszczali się przechodnie zimową porą. Okno, w którym często przesiadywałem, mieściło się w dużej sali, z pięknie wypolerowaną posadzką, należącej do jakiegoś urzędu miejskiego, w którym pracował mój dziadek. Wpadałem tam sam, mając zaledwie parę lat, ponieważ aby się tam dostać, wystarczyło przejść przez podwórko, pozostawiając z prawej strony cztery garaże samochodowe, z lewej zaś zabytkowe krużganki i mijając mocno zdezelowaną, nieczynną fontannę.
Mieszkaliśmy w Krzysztoforach, w oficynie na drugim piętrze. Było to poddasze, dobudowane zapewne w okresie międzywojennym, z którego można było dostać się na olbrzymi strych przylegającej kamienicy z wejściem od ulicy Jagiellońskiej. Ten strych był niesamowity, wręcz baśniowy. Zapajęczony i zagracony był strychem trzech rodzin mieszkających na poddaszu. Aby się tam wybrać, trzeba było przełamać ogromny strach. Po przekroczeniu jego progu dalsze pokonywanie każdego metra kojarzyło się z wędrówką przez groźną, tajemniczą, baśniową krainę. A ja musiałem przebrnąć przez całą tę krainę, gdyż nasza część strychu mieściła się na drugim jego końcu tam zawsze suszyliśmy wypraną i wymaglowaną pościel. Magiel elektryczny to była osobna historia. W oficynie przy ulicy Sławkowskiej, dokąd wyprawialiśmy się razem z babcią, mieściło się tajemnicze, słabo oświetlone pomieszczenie, na środku którego stała potężna machina przypominająca nieco stół do tortur. W środku znajdowały się dwa przylegające do siebie potężne walce, w paszczy których znikały, precyzyjnie złożone, płaty białych poszewek i prześcieradeł. Wszystko to otoczone było atmosferą tajemniczości, podkreślonej przez unoszące się w powietrzu opary i zapach maglowanej prasowanej pościeli. Trzymając się spódnicy babci, nie odczuwałem strachu, wręcz przeciwnie wyprawa do magla była dla mnie prawdziwą przyjemnością. To nie to samo co wyprawy na strych, dokąd musiałem chodzić sam. Dużo większy strach towarzyszył mi jednak podczas wypraw po węgiel do piwnicy. Później czułem się już dużo raźniej, bo nasza komórka z węglem sąsiadowała z zapleczem kawiarni w galerii Krzysztofory, skąd przez drzwi przebijało światło, a obecność ludzi dodawała odwagi. To sąsiedztwo zresztą zaprocentowało później, bo na wszystkie imprezy w Krzysztoforach wchodziłem bez biletu, przez moją piwnicę i owo zaplecze, lekko umorusany węglem. W taki sposób znalazłem się między innymi na legendarnych Zaduszkach Jazzowych z udziałem muzyków tria Johna Surmana. Ale to już późniejsza historia. Podczas wojny ta piwnica pełniła rolę schronu. Rodzice opowiedzieli mi mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak podczas wyzwolenia pojawili się tam pijani radzieccy żołnierze, a jeden z nich przyłożył „pepeszkę” do brzucha mojej matki, w którym miałem, jak by się mogło wydawać, bezpieczne schronienie. Zapewne pociągnąłby za spust, gdyby nie ojciec, który zablefował, że wskaże im miejsce ukrywających się Niemców. Wprowadził ich w głąb piwnicznych labiryntów i tam ich zgubił. Udało mu się, bo były to olbrzymie piwnice, podobno o dwóch kondygnacjach i przebiegające pod całym krakowskim Rynkiem, aż pod Wawel. Dzięki temu mogę teraz, sięgając w najgłębsze zakamarki pamięci, opisać okoliczności, które doprowadziły mnie między innymi do jazzu. A ojca uratowało też to, że piwnice miały drugie wyjście. Było to zaplecze restauracji „Europejskiej”. W tamtej części mieliśmy również swoje piwniczne pomieszczenie, a wyprawy do niego należały do najgroźniejszych. Po pierwsze dlatego, że tam zawsze było ciemno, strasznie i ponuro. Po drugie trzeba było przejść obok stalowych, pomalowanych na biało drzwi, o których opowiadano niesamowite historie. Podobno za tymi drzwiami kiedyś kogoś zamordowano i duch tego jegomościa cały czas tam straszył. Dopiero po wyjściu stamtąd i minięciu fontanny na podwórku powracało błogie poczucie bezpieczeństwa.
Siedziałem więc w tym oknie na czwartym piętrze, wpatrzony w ten tramwaj i tę studnię, a gdzieś w sąsiadujących uliczkach znajdowały się miejsca, o których dopiero po latach opowiedzieli mi ci, którzy bywali tam lub znali je z opowiadań naocznych świadków. Bo to wszystko, co nazywano jazzem, zaczęło się przecież dużo wcześniej, jeszcze przed wojną...
***
„Już w 1926 roku powstało w Krakowie pierwsze, a może nawet jedno z pierwszych w Europie, stowarzyszenie jazzowe – wspomina Jan Poprawa. – Wówczas nazywało się to Stowarzyszenie Jazz. W latach 30. pojawiły się próby nauczania jazzu w szkole muzycznej im. Żeleńskiego. Niestety, to środowisko, grające jazz i słuchające jazzu, nie gromadziło zasobów archiwalnych. Nie ma żadnych informacji w prasie. Nie ma oficjalnych dokumentów, a jedynie drobne sprawozdania z tej działalności, które zachowały się w prywatnych zbiorach”.
„Jazz zaczął docierać do Polski w dwudziestoleciu międzywojennym – czytamy we wstępie do antologii polskiego jazzu Jana Borkowskiego . – Początkowo w postaci nowinek z dziedziny amerykańskiej muzyki rozrywkowej i tanecznej. Zza oceanu przywożono płyty z modnymi przebojami. W końcu lat 20. do zainteresowania jazzem przyczyniły się pierwsze filmy dźwiękowe Śpiewak jazzbandu, Statek komediantów, Król jazzu z orkiestrą rozrywkową Paula Whitemana. Napływały wydawnictwa nutowe. Do Europy zaczęły przyjeżdżać znane postaci z amerykańskiej sceny jazzowej. W Paryżu, Berlinie czy Genewie zostawali na dłużej. Do Polski nie docierali. Z rzadka pojawiały się jedynie amerykańskie rewie, ale to też były okazje do kontaktu z muzykami grającymi amerykańskie standardy. W połowie lat 30. masowo wracali z Niemiec polscy muzycy, wzbogacając swoimi doświadczeniami tutejsze środowisko. Orkiestry grywające w teatrzykach rewiowych Warszawy czy Krakowa sięgały po trąbki i saksofony i przybierały nazwy z jazzem w tytule. W polskich filmach muzycznych popularni aktorzy śpiewali rytmiczne fokstroty, a na parkietach tanecznych królował szalony charleston. W 1937 roku przy organizacji młodzieżowej YMCA w Warszawie, a potem też w Krakowie, zaczęli pojawiać się młodzi sympatycy jazzu, po to, aby grać i poznawać nowy gatunek muzyki. Wojna i okupacja na dłuższy czas oddaliły rozwój tych zainteresowań. Przyniosły także środowisku muzycznemu wiele strat. Po klęsce Niemiec, życie muzyczne w zrujnowanej Polsce zaczęło się odradzać. Pierwsze zespoły o charakterze rozrywkowym zaczęły się wyłaniać z orkiestr jazzowch. W 1946 roku powstała orkiestra taneczna Polskiego Radia – pierwszy zespół o strukturze klasycznego big-bandu. W lokalach Krakowa, Łodzi, Warszawy i Poznania grały zespoły złożone z muzyków, którzy ocaleli z pożogi wojennej”.
„Kraków stał się wtedy metropolią kulturalną z rozmaitych powodów – mówi Jan Poprawa. – między innymi dlatego, że po powstaniu warszawskim wielu warszawiaków przyjechało tutaj”.
„To jest to pokolenie, które przeżyło powstanie warszawskie jako dzieci – wspomina Wojciech Karolak. Zostaliśmy wysiedleni razem z rodzicami. Ja przeszedłem przez słynny obóz w Pruszkowie. To była ta grupa ludzi, która rozpierzchła się po Polsce, a inteligencja wylądowała częściowo w Łodzi, a częściowo w Krakowie”.
„Było to w czasie okupacji – wspomina Jerzy Skarżyński. – Była taka knajpa przy ulicy Sebastiana, gdzie w niedzielne przedpołudnia zbierali się muzycy z różnych zespołów i grali w formie jam session. Pojawiali się tam: Wróbel, Puc, Krakowiak, Turewicz. Wrażenie, które pozostało mi w pamięci, to że było to dobre i jazzowe granie. To była jedyna okazja do posłuchania przez dwie godziny w tygodniu w okupowanym Krakowie dobrej, improwizowanej muzyki. Repertuar opierał się na klasyce swingu i dixielandu. Takie utwory muzycy znali z nielicznych amerykańskich płyt, które czasami docierały do nas. Pierwszą płytą, z którą zetknęliśmy się, były nagrania zespołu Hot Club de France z Sidney’em Bechetem. Płytę tę przywiózł do Polski brat Witolda Kujawskiego, malarz mieszkający we Francji. Był to singiel. Z jednej strony Out of window, a z drugiej Royal garden blues. Młodzi muzycy interesowali się nowszą muzyką. Pierwsze lata powojenne to dominacja na świecie szalejącego wówczas be-bopu. Potem cool, pod koniec lat 40. Muzycy, nie mając wcześniej dostępu do nagrań, starali się nadrobić zaległości. Grali więc wszystko – swing, muzykę chicagowską, be-bop i cool. Starali się być uniwersalni, co ograniczało eksponowanie ich indywidualności. Dopiero później ujawniły się cechy indywidualności Andrzeja Trzaskowskiego i Krzysztofa Komedy”.
„Kraków był i jest kolebką powojennego jazzu polskiego – twierdzi Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, muzyk legendarnego zespołu Melomani. – Po wojnie młodzież krakowska, a byli to ludzie w wieku 18–20 lat, studiujący częściowo muzykę, a częściowo inne fakultety, połknęli bakcyla jazzowego. W czasie wojny nie było żadnych możliwości słuchania amerykańskich płyt jazzowych. Była zastępczo niemiecka muzyka rozrywkowa, która w pewnej mierze opierała się na wzorach amerykańskich. Nieoficjalnie oczywiście. Bez improwizacji. Bez sposobu grania typowego dla czarnoskórych. Dla nas było to więc tylko taką pierwszą szkołą, żeby się na instrumencie troszeczkę umieć poruszać. Po wojnie natomiast Kraków zgromadził wielu znakomitych muzyków. Oczywiście takich muzyków orkiestrowych typu rozrywkowego, którzy uciekli z Warszawy w czasie powstania i schronili się w Krakowie. Był to okres, w którym funkcjonował wolny rynek i prywatna inicjatywa. Władza ludowa nie okrzepła jeszcze na tyle, żeby wszystko zmonopolizować i upaństwowić. Powstały restauracje z programami rozrywkowymi i zespołami grającymi na dancingach. Ludzie przychodzili tam tłumnie, bo w tamtych czasach było to jedyne źródło rozrywki. Grały tam orkiestry profesjonalne, złożone z wykształconych muzyków, wśród których byli tacy, którzy grali jazz. Pod koniec 1945 roku w domu kultury w Krakowie powstał nasz pierwszy studencki zespół jazzowy. Chociaż nie wiedzieliśmy wówczas, co to jest jazz. Graliśmy wszystko. Tanga, walce, fokstroty. Przeważnie był to repertuar niemiecki. Uczyliśmy się grać od muzyków, którzy grali w lokalach. Byli to głównie muzycy warszawscy, którzy po wojnie znaleźli się w Krakowie. Było kilka ciekawych orkiestr. Dominowały dwie: orkiestra Wróbla i orkiestra Turewicza. Grali tam muzycy, którzy potrafili improwizować, np. bracia Łysakowie. Jeden z nich grał na saksofonie, drugi na basie. Wróbel grał na trąbce, a na perkusji Marian Puc. Byli także pianiści – Krakowiak i Arżewski. Od nich uczyliśmy się improwizacji. Mieliśmy też wspaniałego teoretyka, Jerzego Skarżyńskiego, który zaznajomił nas z historią jazzu. To była era muzyki swingowej. Count Basie, Duke Ellington, Benny Goodman. Wychowaliśmy się na ich muzyce. Przez dwa lata graliśmy z tym zespołem, a momentem przełomowym było powstanie klubu jazzowego w YMCA. Tam spotykaliśmy się regularnie. Okazjonalnie graliśmy i pamiętam, że śpiewał tam również Julian Sztatler”.
Obraz początków krakowskiego jazzu jest bardzo niewyraźny i nieprecyzyjny. Nie sposób też ustalić, jak i kiedy to się zaczęło. Najstarsze nagranie muzyki jazzowej w archiwum Radia Kraków pochodzi z 1946 roku. Orkiestra Jerzego Haralda nagrała właśnie tu, w Radiu Kraków, utwór Gdy jazz gra.
XI. Tomasz Stańko początki...wypiłem pierwszą butelkę wina...
Tomka Stańkę poznałem wiele lat później, Tomka Hołuja ‒dużo wcześniej. Tomek Hołuj był prawdziwym hippisem. Jeśli mówiło się, że amerykańscy hippisi to młodzież z rodzin dobrze sytuowanych, która świadomie zrezygnowała z dobrodziejstw domów rodzinnych i postanowiła żyć „w komunie”, dzieląc ubóstwo z rówieśnikami, to Tomek idealnie pasował do tej teorii. W naszych warunkach, w tamtych czasach, czasach głębokiej komuny, rodzin dobrze sytuowanych było niewiele. Tomek należał więc do nielicznych wyjątków. Jego ojciec był prominentnym pisarzem. Mieszkali w willi nad Rudawą. A ponieważ rodzice Tomka często wyjeżdżali, ta willa stała się mekką krakowskich hippisów. Byliśmy pionierami polskiego ruchu hippisowskiego. To był rok 1965. Ja miałem 20 lat, Tomek chyba 18. Dopiero cztery lata później odbył się legendarny festiwal Woodstock. A ci, których uważa się dzisiaj za twórców polskiego ruchu hippisowskiego, byli jeszcze dzieciakami. Jacek Ostaszewski, kojarzony z tym nurtem, miał co prawda wówczas 21 lat (był o rok starszy ode mnie), ale pod koniec lat 60. był zafascynowany jazzem. Dopiero w zespole Osjan ujawnił swoje filozoficzno-egzystencjalne zainteresowania. Nigdy jednak, jak twierdzi, nie był związany z ruchem hippisowskim, a jedyną sferą, która go z nim łączyła, była fascynacja religiami Wschodu. Myślę jednak, że to nie filozofia hippisów, a muzyczne inklinacje Johna Coltrane’a skierowały go na te ścieżki.
Wróćmy jednak do magicznego roku 1965, do willi nad Rudawą. Willi, która tętniła podwójnym życiem: przesiąknięta intelektualnym światem rodziców Tomka, gdy ich nie było, zmieniała się w tajemnicze, niespotykane w ówczesnym Krakowie miejsce. Zamiast w szkole, cała wesoła gromadka pojawiała się bladym świtem w Tomka. Strzelały korki od butelek tanich win, w powietrzu unosił się zapach marihuany, a z głośnika gramofonu dochodziły dźwięki muzyki zespołu Pretty Things. Marian i Tomek chodzili do „plastyczniaka”, przy ulicy Dzierżyńskiego (obecnie Lea). Często tam wpadałem No, nie do końca do nich. Były tam odlotowe dziewczyny. Były też dwie bliźniaczki, podobne do siebie jak dwie krople wody. Na jednej z imprez, i to nawet chyba nie u Tomka, umówiłem się z jedną z nich. Na spotkanie przyszła, ale nie dałbym sobie uciąć głowy, że przyszła ta sama, z którą się umówiłem. Takie były podobne. Podejrzewałem, że na spotkania ze mną przychodzą na zmianę. Z jedną z nich związałem się, początkowo nieformalnie, na 10 lat. Były to czasy, w których szalona namiętność przeplatała się z jazzem i sztukami plastycznymi. Później wzięliśmy ślub. Ale czy to była ta, z którą umówiłem się na pierwsze spotkanie, do dzisiaj nie wiem. Nie wiem też, z którą kochaliśmy się do rana w wielkim łożu prominentnego pisarza. A było to zabytkowe, XIX-wieczne łoże z baldachimem. Wiem natomiast, że od tego momentu obie towarzyszą mi w życiowej wędrówce. A jedna z nich, Gońka, nadal pozostaje dla mnie jedyną, prawdziwą, wielką miłością. Jej efektem jest trójka naszych dzieci: Klaudia, Ania i Kuba. Klaudia ma męża Grzegorza, który nieźle wycina na gitarze basowej, i dwóch małych rozrabiaków, Kacpra i Igora. Ania związała się z Wojtkiem i mają małego Filipa, a Kuba jest małolatem i ma jeszcze czas. Na wszystko.
* * *
„Lata 60. to żywy ruch jazzu tradycyjnego, ale należy dodać, że istniał też jazz nowoczesny – wspomina Zbigniew Raj. – Najpierw był traktowany jako martwa muzyka, w przeciwieństwie do jazzu tradycyjnego ‒muzyki ludycznej, motorycznej, trochę wesołej. Jazz tradycyjny potrafił zauroczyć kogoś, kto nie miał stałego kontaktu z muzyką. No, ale pojawiło się kilku muzyków nowoczesnych, na przykład Tomasz Stańko. On był nieco niezrozumiały. Grał dziwnym dźwiękiem. Miles Davis był w zasadzie u nas mało znany. Widocznie Stańko zdobył jakieś jego płyty i słuchał ich z uwielbieniem. Tak się w Krakowie wówczas jeszcze nie grało. A Stańko był traktowany jako dziwoląg”.
„Tomek nie uczęszczał do liceum muzycznego – wspomina Roman Kowal. – Chodził do liceum ogólnokształcącego. Nie pamiętam, czy najpierw był to Sobieski, czy Nowodworski. I równolegle uczył się w średniej szkole muzycznej na trąbce. W szkole podstawowej, a była to szkoła muzyczna, grał na skrzypcach”.
„W Krakowie zaczynałem z Romkiem Kowalem i Wackiem Kisielewskim – wspomina Tomasz Stańko – w liceum, na Grzegórzkach. To była wspólna zabawa. Na trąbce grał koleżka o pseudonimie »Wąż«. Zagrałem wtedy, na tej zabawie tanecznej. »Wąż« pożyczył mi trąbkę i grałem z Romkiem i Wackiem. Wtedy też wypaliłem pierwszą paczkę papierosów, całą, i wypiłem pierwszą butelkę wina, też całą. To był mój początek jazzu, bardzo typowy dla tej muzyki. Muzyka łącznie z używkami wprowadziła mnie w krainę, w której do dzisiaj siedzę. Pierwsze profesjonalne trio tworzyli Paweł Rapacki na bębnach i ktoś, kogo już nie pamiętam, na basie. Potem grałem z Romkiem i Wackiem, aż do momentu wyjazdu Wacka do Warszawy. Ale taką prawdziwą muzykę zacząłem grać w składzie: Adam Makowicz, Wiktor Pelermuter, Jacek Ostaszewski. Graliśmy razem dosyć długo, głównie w Krakowskim Jazz-Klubie przy ulicy św. Marka 15. Było to bardzo żywe miejsce. Bywali tam Wiesiek Dymny i Jasiu Byrczek (zresztą on założył Jazz-Klub). Pamiętam, że wcześniej grywałem z Gienkiem Lewickim w »Nawojce« na jamach. Z Drążkiem Kalwińskim graliśmy na Sylwestra u Plastyków. Był to mój pierwszy profesjonalny angaż i bardzo to przeżyłem. »Kuryl« pochwalił mnie po powrocie z Paryża. Dopuścił mnie do grania na jakimś jamie i bardzo sympatycznie mnie potraktował, jak młodszego kolegę, z czego też byłem bardzo dumny. Ale przede wszystkim liczył się Jazz-Klub. Wojtek Karolak przychodził coraz częściej. Jazz Darings to nie był taki długi okres. Ja miałem już swoje miejsce w środowisku dzięki »Kurylowi«, Kalwińskiemu i innym. Wtedy Adam Makowicz, który nocował na węglu w »Rotundzie«, zaproponował mi utworzenie zespołu z Jackiem Ostaszewskim i Wiktorem Pelermuterem. Na konkursie zespołów muzycznych Polski Południowej zajęliśmy pierwsze miejsce, a ja zdobyłem pierwsze miejsce jako solista”.
„To były różne etapy – mówi Roman Kowal. – Nawet sam startowałem w tym konkursie. Na szczęście dla polskiego jazzu bez wyniku pozytywnego. Byłem wówczas bardzo stremowany. Zapamiętałem natomiast, jak Tomek wyciągał z futerału na trąbkę zeszyty nutowe, z tematami, które się wówczas grywało. Zawsze podziwiałem go za to, bo były to nuty spisywane z taśm magnetofonowych. Zapamiętałem też, jak Wojtek Karolak uczył w Jazz-Klubie Tomka tak zwanego podziału jazzowego. Wojtek wściekał się na Tomka, bo ten nie mógł tego podziału prawidłowo wystukać. Wojtek pokazywał mu to na fortepianie, grał na saksofonie altowym i śpiewał, a Tomek nie mógł sobie poradzić z tym podziałem”.
„Byliśmy cenieni przez starszych kolegów z kręgu Andrzeja Kurylewicza, Wojtka Karolaka, Drążka Kalwińskiego – kontynuuje Tomasz Stańko. – Kręcił się tam wtedy trębacz Czani Stanczew. Było paru ciekawych, interesujących ludzi, z którymi grywałem”.
Tomasz Stańko współpracował również z Zespołem Organowym Rozgłośni Polskiego Radia w Krakowie kierowanym przez Lucjana Kaszyckiego. Wśród nagrań archiwalnych Radia Kraków można znaleźć kompozycje Tomasza Stańki Przydrożne pachołki i Cztery i pół. Podczas świątecznych spotkań w Jazz-Klubie „Helikon” przyznawano nagrody, tak zwaną Srebrną Gwiazdę Helikonu. W 1968 roku laureatem tego wyróżnienia został pianista zespołu Jazz Band Ball Jan Boba. W tym samym roku za „najgorszego tradycjonalistę” uznano Tomasza Stańkę.
XXII. W domu Milesa Davisa...Hey men, you sound great...
Dwa przypadki zdecydowały o całym moim życiu. Pierwszy to ten, kiedy Jan Boba stanął w moich drzwiach z banjo pod pachą, w efekcie czego przerwałem studia i nieoczekiwanie stałem się muzykiem jazzowym. Drugi zdarzył się w 1977 roku Tym razem pojawił się u mnie Antek Mleczko – szef muzyczny Regionalnej Rozgłośni Polskiego Radia w Krakowie, bo tak wówczas brzmiała pełna nazwa obecnego Radia Kraków. Miało to znaczenie, bo krakowska rozgłośnia była w tym czasie filią Polskiego Radia z siedzibą w Warszawie. „Czy nie chciałbyś zrobić audycji jazzowych dla programu ogólnopolskiego – spytał Antek. – Masz płyty, znasz się na tym...”. „Czemu nie” – odpowiedziałem. Od razu jednak pomyślałem sobie, że moja płytoteka jest zbyt uboga i że bezpieczniej będzie, jeśli te audycje zrobię wspólnie ze Zdziskiem Gogulskim, perkusistą Jazz band Ball Orchestra, który miał potężną płytotekę. I do tego wiedzę, bo znał świetnie języki, czytał fachową prasę i korespondował z wieloma ludźmi na całym świecie. Zrobiliśmy taki minicykl audycji zatytułowanych „Muzyczny świat Johna Coltrane’a” i wysłaliśmy go do Warszawy. Mam te audycje nagrane. To było straszne! Dwóch facetów dukających napisany tekst, jak uczniowie z podstawówki. Zgroza. I znów przypadek. Trafiliśmy na podatny grunt. Andrzej Witkowski i Ryszard Wolański zakładali właśnie redakcję jazzową w programie II Polskiego Radia i usilnie poszukiwali współpracowników. Nasza oferta spadła im z nieba. To, jak prowadziliśmy audycje, miało mniejsze znaczenie. Liczyła się muzyka, którą proponowaliśmy. Takich płyt z nagraniami Coltrane’a było wówczas w Polsce niewiele. I tak zaczęła się moja wielka przygoda radiowa, która wypełniła - jak się okazało - całe moje życie. Później dowiedziałem się, że kierownictwu zależało na tych audycjach, bo dyrektorzy rozgłośni regionalnych byli premiowani i rozliczani z udziału rozgłośni regionalnych w programie ogólnopolskim. Nabijaliśmy więc im punkty. Ponieważ z audycji na audycję nabierałem radiowej ogłady, Antek Mleczko zaproponował mi robienie wspólnie lokalnych audycji muzycznych „Studio Dwóch”. W tamtych czasach, kiedy nie było jeszcze radiostacji komercyjnych, nasza audycja była prawdziwym hitem. Już więc na wstępie mojej przygody z radiem zostałem wrzucony na głęboką wodę. Były to bowiem ambitne audycje monograficzne, programy ogólnopolskie i lokalne typu prezenterskiego, co w tamtych czasach stanowiło nieczęste zjawisko. Chyba niewielu radiowców tak zaczynało. Ale tak naprawdę to dopiero zacząłem się tego radia uczyć. Rozpocząłem od prostych zapowiedzi, czyli tak zwanych podprowadzeń materiałów dźwiękowych. I bynajmniej nie szło mi to najlepiej. Później pojawiły się jakieś najprostsze informacje. Pamiętam, jak siedziałem, głowiąc się nad skleceniem jakiegoś prostego tekstu, a po redakcji przechadzał się Andrzej Jaroszewski. Andrzej już wtedy mieszkał i pracował w Warszawie. Gdy tak siedziałem, Andrzej powiedział do mnie z uśmiechem: „No, stary, jak ty będziesz w takim tempie pracował, to pójdziesz z torbami”. Andrzej był dla mnie prawdziwym autorytetem od czasów, gdy okazało się, że znał tego kompozytora utworu z repertuaru Lessersów, o którym my nie mieliśmy zielonego pojęcia, a później gdy prowadził audycje i zapowiadał koncerty na Jazz Jamboree. Miał niesamowitą wiedzę, nieprawdopodobny urok i kulturę osobistą, a także wewnętrzny spokój i opanowanie, którego mu cały czas zazdroszczę. Prawdę mówiąc, nigdy nie widziałem go zdenerwowanego i nie wyobrażam go sobie w takim stanie.
Chyba już wtedy miałem swój jazzowy magazyn i z Antkiem Mleczką robiliśmy „Studio Dwóch”. Ten jazzowy magazyn nazywał się „Helikon” i jest chyba najstarszą audycją Radia Kraków, emitowaną zresztą po dziś dzień. Niezależnie od tego współpracowałem z programem ogólnopolskim. Początkowo była to stała współpraca z redakcją jazzową programu II, ale kolejne przygody z radiem ogólnopolskim miały dopiero nastąpić.
* * *
Nie da się opisać historii krakowskiego jazzu w oderwaniu od europejskiej i światowej sceny jazzowej. Muzyków zawsze inspirowały i inspirują nagrania amerykańskich instrumentalistów, a także spotkania z nimi, wspólne muzykowanie, rozmowy. Nie z każdym muzykiem można było jednak nawiązać kontakt. Miles Davis otoczył się gronem najbliższych przyjaciół. Dotarcie do niego wówczas, gdy choroba wyeliminowała go z aktywnej działalności estradowej, w latach 1975–1981, graniczyło z cudem. A jednak udało się to dwóm krakowskim muzykom: Jarkowi Śmietanie i Adamowi Kawończykowi.
„W ostatni dzień pobytu w Stanach – wspomina Jarek Śmietana – będąc z wizytą u Harolda Danko, poszliśmy na spacer ulicami Manhattanu. Nagle on zapytał, czy nie chcielibyśmy zobaczyć domu Milesa Davisa, bo jest tu niedaleko. Ucieszyliśmy się ogromnie. Dom Milesa znajduje przy 77. ulicy, a my mieszkaliśmy przy 72., czyli pięć ulic dalej. Zapytałem go, czy wie coś na temat Milesa: co teraz robi, czy jest w Nowym Jorku, czy coś nagrywa. Harold nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Stwierdził, że Miles odizolował się od środowiska i nie dopuszcza do siebie nikogo z wyjątkiem najbliższych. Od dwóch lat nie pokazał się na ulicy. A gdy zapytałem Harolda, co by się stało, gdybym spróbował się z nim skontaktować, roześmiał się tylko i stwierdził, że to niemożliwe. Powiedziałem, że zaryzykuję, że nic nie tracę, a gdyby mi się udało, to byłoby to wspaniałe przeżycie. Był to wariacki pomysł i większość zespołu zignorowała go. Zdecydował się na to jedynie nasz trębacz Adam Kawończyk. Wzięliśmy naszą płytę, plakat z koncertu w jakimś klubie sprzed kilku dni, parę folderów i powiedzieliśmy, że zaryzykujemy i pójdziemy. Było to około czwartej po południu. Stanęliśmy przed domem Milesa Davisa. Była to trzypiętrowa wąska kamienica, niezbyt wysoka jak na Manhattan, z zewnątrz urządzona z lekka w mauretańskim stylu. Jak się okazało, hall było otwarty. Można było wejść, tylko drzwi do pokoi były zamknięte. Na ścianach wisiały obrazy. Jak się potem dowiedziałem, były to obrazy samego Milesa. Zapukaliśmy do pokoju, zza którego drzwi dochodziły dźwięki mechanicznej muzyki i słychać było, że ktoś jest w środku. I tu pierwsze rozczarowanie. Nikt nam nie otworzył, mimo że wyraźnie słyszeliśmy kroki. Nagle z dołu wyszedł jakiś czarnoskóry mężczyzna i z dość wrogim nastawieniem zapytał, czego szukamy i po co przyszliśmy. Powiedziałem, że jesteśmy z Polski, że graliśmy tutaj i chcielibyśmy porozmawiać z Milesem. On odpowiedział, że to raczej niemożliwe, że Miles właśnie tworzy, ale on może go zapytać. Jeśli chce nam się czekać i moglibyśmy przyjść około dziewiątej wieczorem, to może coś da się zrobić. Wróciliśmy o dziewiątej z nadzieją, że może się uda. Sytuacja powtórzyła się, z tym że otworzono nam drzwi od razu. Wyszedł gitarzysta nowego zespołu Davisa i wypytał nas o powód wizyty. Nie mógł zrozumieć, że żadnego ważnego powodu nie ma. Tłumaczyliśmy mu, że chcieliśmy się tylko zobaczyć z Davisem, żeby chwilę porozmawiać, powiedzieć mu, że znamy jego muzykę, wręczyć mu nasze nagrania. Wyszedł i powrócił za chwilę z żoną Milesa Davisa. Była to bardzo ładna młoda Murzynka. Oboje nie bardzo rozumieli, jaki jest powód naszej wizyty. Nagle stwierdzili, że im wydaje się to bardzo dziwne, ale Miles kazał nas poprosić do środka. Nogi się pod nami ugięły. Weszliśmy. Na dole znajdowało się coś w rodzaju klubu, gdzie były rozłożone instrumenty. Stamtąd weszliśmy na górę, do living roomu, w którym przyjął nas Davis. Siedział na takiej półokrągłej sofie przy stoliku i przyglądał się nam, nic nie mówiąc. Ja, co prawda, miałem przygotowane tysiące pytań i ułożone, co mam mówić, ale w tej sytuacji czułem się tak, jakbym miał kulę bilardową w gardle. Nie potrafiłem wydobyć z siebie ani słowa. Stałem w milczeniu z plakatem w ręku. Obok mnie stał Adam i przez trzydzieści sekund panowała absolutna cisza. Nikt nie powiedział ani słowa. W pewnym momencie Miles zwrócił się do nas: »Siadajcie«. Usiedliśmy i znów zapanowała cisza. On nie był skłonny do żadnych rozmów. Zacząłem więc nieśmiało, że jesteśmy muzykami, że przepraszamy go za to najście, ale znamy jego muzykę, mamy wszystkie jego płyty, że na nich się wychowaliśmy i że chcieliśmy go poznać jako twórcę tego wszystkiego. On tego wysłuchał i nie odezwał się. Tam było jeszcze mnóstwo osób, między innymi pianista z jego zespołu i jego żona. Powiedzieli nam, że Miles oczekuje lekarza i będzie nas musiał przeprosić. W pewnym momencie Miles zapytał, czy mamy coś dla niego. Daliśmy mu foldery, w których była informacja w języku angielskim na temat naszego zespołu. Zacząłem zadawać mu pytania, a on bardzo dziwnie na nie odpowiadał. Każde wydawało mi się głupie. Co ciekawe, Miles leżał przykryty na sofie i miał twarz młodego człowieka, choć był bardzo ciężko schorowany, tak że prawie się nie mógł się ruszać. Kiedy pojawił się lekarz, Miles wstał i zrobił kilka kroków, podpierając się sękatą laską. Jeden krok na pół minuty. Potem opowiedział nam, że miał wypadek samochodowy, poważne uszkodzenie biodra, i że cały czas nie może z tego wyjść. Po wizycie lekarza wrócił do nas i zapytał, czy mamy ze sobą swoją muzykę. Mieliśmy przygotowaną kasetę live. Odtworzył ją, a my zaczęliśmy przepraszać go za słabą jakość techniczną nagrania. On się oburzył i niemal nas zbeształ. Powiedział, że to nie ma znaczenia, że on potrafi usłyszeć muzykę bez względu na jakość nagrania. Wysłuchał nagrania i powiedział: »Hey men, you sound great«, a potem podał nam rękę. Jego stosunek do nas jakby się zmienił. Zaczęła się bardziej normalna rozmowa. Puścił nam fragment swojej nowej płyty, zaznaczając, że jesteśmy pierwszymi, którzy słyszą to nagranie, i że być może wyda je za pół roku, ale jeszcze się nie zdecydował. Dowiedzieliśmy się, że ostatnie nagranie zrealizował sześć miesięcy temu. O tym właściwie mówili jego muzycy, bo on nie chciał rozmawiać na ten temat. To oni nagrywali ten materiał. Potwierdzili, że płyta ma się ukazać za pół roku, ale zastrzegli, że to może się zmienić. Miles może bowiem zrobić coś takiego Columbii, że gdy płyta będzie gotowa, to on nie pozwoli jej sprzedawać.
Dom miał urządzony w stylu hiszpańskim, kilkupoziomowy. Na ścianie wisiały zdjęcie Jacka Johnsona, rękawice bokserskie, gitara Jimmiego Hendrixa, którą Hendrix podarował Milesowi. Zresztą nazwisko Hendrixa przewijało się często w czasie rozmowy. Miles uważa go za geniusza, za świętość. Zapytany, jakiej muzyki słucha i czy słucha muzyki ludowej, oburzył się. Stwierdził, że jeśli nagrał Skatches of Spain, to znaczy że słucha. Zapytał nas, czy wiemy, jaki jest sławny. Poczęstował nas kilkoma piwami. A gdy skończyły nam się papierosy, wypaliliśmy prawie całą jego paczkę. On bardzo dużo palił. Pokazał nam swoją trąbkę. Adam zagrał parę dźwięków, ale był tak spięty, że niewiele z tego wyszło. Atmosfera tam była tak niezwykła, że trudno było wytrzymać to napięcie. Davis zachowywał się bardzo dziwnie, a jego najbliżsi, żona robili z niego boga. Cały czas dawali nam do zrozumienia, że nie mogą wyjść z podziwu, że Miles wpuścił nas do domu, w sytuacji gdy od 10 lat nie wpuszczał nikogo, tylko bliskich przyjaciół. Byliśmy tam od dziewiątej do wpół do pierwszej, a więc prawie cztery godziny. I mogliśmy siedzieć u niego dużo dłużej, bo tam chyba nikt nie sypiał, ale nie mogliśmy z Adamem znieść tego napięcia. Atmosfera była niesamowita, a jednocześnie tak obca dla nas, a przy tym niezwykle wciągająca. Było to niesamowite spotkanie i na pewno będę je pamiętał przez całe życie”.
Jarek Śmietana prowadził zespół Extra Ball, zapraszając na koncerty różnych instrumentalistów i wokalistów. Na jednym z nich wystąpił młody, nieznany jeszcze wówczas Stanisław Sojka. W tym czasie zaczęły działać międzynarodowe kontakty Jarka. Występował i nagrywał z niemiecką orkiestrą kierowaną przez Klausa Lenza.
„Tam się gra muzykę brzmiącą w zasadzie jak big-band, z dość mocną, osadzoną sekcją rytmiczną, z długimi partiami improwizowanymi – mówi Jarek Śmietana. – Jest to muzyka aranżowana. Trudno tu mówić o jakimś zupełnym otwarciu. Nie sposób bowiem zebrać dwunastu muzyków i po dwóch, trzech próbach zaproponować formułę open. Jest to praca taka jak w big-bandzie. Dostajemy partie bardzo precyzyjnie opracowane przez leadera. Jest to dla mnie kolejne nowe doświadczenie. Poza tym mam tam okazję pograć z muzykami, z którymi chciałbym grać. Zagraliśmy na przykład dwa koncerty z czarnym perkusistą Jerry’m Brownem. Poznałem amerykańskiego saksofonistę Charlie’ego Mariano i znakomitego kontrabasistę Johana Schmita, który współpracował z Chetem Bakerem. To są doświadczenia potrzebne każdemu muzykowi. Na tym polega muzyka, żeby się wymieniać doświadczeniami, żeby się poznawać, żeby współpracować i wymieniać doświadczenia z jak największą liczbą osób”.
Książka do nabycia już od STYCZNIA 2009 r.