Dość nieoczekiwanie dla mnie przy kolejnych przesłuchaniach "Forevermore" coraz bardziej mi się podobał i stał się jednym z moich hitów lipca. Jednak jest to płyta znacząco lepsza od poprzedniej. Dłuższa, z wiekszą zawartością procentową szybkich hardrockowych numerów (aż 9), z mocnieszymi, gęściej grającymi gitarami i ogólnie z wyższym poziomem energii. Nawet ballady są tym razem lepsze, a pompatyczny finał ma swój urok, szczególnie jak gitary wychodzą na pierwszy plan. Można oczywiście czepiać się chórków typowych dla lat 80-tych, kompresji dynamiki, czy powtarzalności aranżacyjnej, ale jeśli słucha się głośno, to głos Coverdale'a i ściana gitar roznoszą pokój, szczególnie w utworach 11 i 12. Te dwa numery pod koniec zdecydowanie podnoszą średnią i wbrew temu co pisałem wczesniej nawiązują w riffach do Zeppelinów. Ogólnie: w swojej kategorii to bardzo dobry album, tylko nie można za dużo myśleć i analizować słuchając, lepiej dać się ponieść radosnemu hałasowi. No właśnie - dużo radości jest w tym graniu. Trochę kiczowatej, ale w moim przypadku zaraźliwej. Choć to odmienna stylistyka, to nowy Whitesnake odstresowuje mnie i poprawia mi nastrój podobnie jak np. "Black Ice" AC/DC. Może dlatego, że Coverdale (w przeciwieństwie do Glenna Hughesa) oprócz wokalnej charyzmy ma też specyficzny hultajski wdzięk?