Słuchając ostatnich dokonań Waltera Trouta towarzyszy mi wszechogarniające uczucie zmęczenia tj. mam wrażenie, że chłop męczy się jak gra i śpiewa i tak samo męczę się również ja przy słuchaniu. O ile wcześniej nagrywane przez niego płyty to uczciwy, solidny blues-rock choć bez fajerwerków, to jednak formuła takiego grania szybko się wyczerpuje, chyba że ktoś lubi stale słuchać jak jego ulubiony zespół gra stale jak na płycie pt. X lub Y, albo na wyższym stopniu mamoniologii stosowanej
lubi słuchać zespołów lub artystów, którzy grają jak jakiś lubiony X lub Y. To niestety częsta przypadłość wśród fanów muzyki w naszym kraju.
Wygląda na to, że obecnie Trout poszukuje jakiejś nowej albo przynajmniej odświeżonej formuły dla swojej muzyki, ale to go chyba prowadzi na jeszcze większe manowce. Jak dla mnie, właściwie zawsze pozbawiony był on głębszego indywidualizmu, brak jest w jego muzyce oryginalności i nośności. Może dlatego, że w młodości - jak głosi anegdota - nabijał się i próbował pouczać młodego Bruce`a Springsteena? Takie są moje odczucia. Nie chcę powiedzieć, że go nie lubię. Czasem lubię posłuchać, mam kilka płyt, ale to naprawdę sztampowy średniak!!! Gitarzystą owszem jest niezłym, ale temu który porównał go z Warrenem Haynesem, gładko zarazem obu posyłając do ligi średniej powiem krótko: "znaj proporcje mocium panie!
" Wszechstronność, oryginalność, pasja i dramatyzm w grze Warrena wystarczyłaby na obdzielenie dziesięciu Troutów. Przedkładanie zaś nad tych dwóch Mato Nanji (którego lubię choć jest muzyczną kalką SRV) i Johna Mayera, (którego twórczość przyprawia mnie na przemian o senność i mdłości z wyjątkiem płyty "Try!", którą akurat dość polubiłem) - niech pozostanie kwestią gustu