Najnowszą płytę Warrena z jednej strony odbieram jako coś nowego, zaś z drugiej jako spotkanie ze starym, dobrym znajomym. Znajomym, którego znam na wylot i lubię takiego jakim jest, nie wymagając i nie oczekując od niego jakichkolwiek wielkich zmian...zwłaszcza, iż ten znajomy jest doskonałym muzykiem i spenetrował już większość obszarów współczesnej muzyki: rock, blues, jazz i country. Nie sposób zatem zarzucić mu braku muzycznej inwencji. On chyba już zagrał wszystko, co było do zagrania, ale też na wszystkim co zagrał odcisnął swoje charakterystyczne piętno: wokalu i gry na gitarze. To właśnie odróżnia go od wielu współczesnych gitarowych herosów; własny, niepowtarzalny styl! Zauważcie, że pomimo ponad dwudziestoletniej obecności na scenie praktycznie do tej pory nie pojawił żaden istotny jego naśladowca. Chyba zatem nie tak łatwo go podrabiać...
Moim zdaniem, teraz Warren Haynes będzie nagrywał po prostu dobre płyty. Drugiego "Life Before Insanity" nie będzie, zapomnijcie o tym... i nigdy już nie byłoby...z Woody`m czy bez. Nie da się, co płytę dokonywać dziejowego przełomu w muzyce! Nikt też nie nie utrzymał "wizjonerskiej" formy przez dwie dekady. Ani Led Zeppellin, ani Black Sabbath, ani Deep Purple, ani Metallica, nikomu się to nie udało i prawdopodobnie nikomu nigdy się nie uda. Nawet Warrenowi, choć nie ukrywam, iż od wielu lat jest to dla mnie muzyk nr 1. Czasem złośliwie mówię, że jest Warren, a potem długo, dłuuuugo nic...
Fakt, że nowa płyta to żaden tam soul czy też soul - blues etc. To oczywiście płyta blues-rockowa (i bardzo dobrze!) z silnymi soulowymi inspiracjami. Hołd złożony przez Warrena bohaterom swojej młodości, ale też pełnoprawny autorski album. Fakt, że nic nowego. Podobne obszary były już choć w bardziej ograniczony sposób, eksplorowane choćby na Deep End i Deepest End. To wszystko jest jednak zagrane i zaśpiewane tak, że chce się słuchać raz po raz. Jak dla mnie cały Warren