Black Country Communion
czyli inny projekt Maga gitary
The best current band that is making rock music today. I have been a Glen Hughes fan since his Trapeze days in the early '70s and Deep Purple mark III...Grew up with Led Zeppelin and John Bonham was the beast who kept on giving until he hit the wall to the other side...Glenn & Jason with the pure greatness of Joe Bonamassa. and just giving the love to Derek Sherinian (Dream Teather) on keyboards....Hell in Heaven...This band is the future in ROCK!!!
znakomita recenzja płyty:
Black Country Communion „2”
2 Lipca 2011
W złotych czasach muzyki hard rockowej, w jej najlepszym okresie, czyli na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (których z racji wieku niestety pamiętać nie mogę) zespoły nie urządzały sobie kilkuletnich przestojów; muzycy nie tracili czasu na brylowanie na salonach czy inne formy medialnej autokreacji. Na piedestale priorytetów stawiało się nagrywanie muzyki i dzielenie się nią z fanami na koncertach, które podówczas traktowano jak święto, a nie prezentację produktu zachęcającą do jego kupna. Największe zespoły takie jak Deep Purple, Black Sabbath, Led Zeppelin nie próżnowały i szły za ciosem po to, aby słuchacze nie zdążyli o nich zbyt szybko zapomnieć, dlatego też ich nagrania ukazywały się w bardzo niedużych odstępach czasowych. Jimi Hendrix wydał trzy swoje najwybitniejsze albumy w latach 1967-1968, w latach 1969 - 1971 cztery najwybitniejsze albumy na swoim koncie mieli muzycy Led Zeppelin, a członkowie Deep Purple uszczęśliwiali swoich fanów nowymi wydawnictwami co rok (aż do rozłamu po ukazaniu się kontrowersyjnego albumu Come Taste The Band w 1975 roku).
Do tej zacnej tradycji nawiązuje brytyjsko - amerykański kwartet Black Country Communion, który po dziesięciu miesiącach od premiery pierwszego albumu wypuszcza na rynek nowe dzieło pod niezbyt wyszukaną nazwą - "2". Pośpiech ten spowodowany był przede wszystkim zapotrzebowaniem na w pełni autorski repertuar, aby w czasie koncertów nie posiłkować się zbyt wieloma przeróbkami. Trudno oczekiwać, aby zespół składający się z tak uznanych nazwisk, dłużej opierał swoje występy na przeróbkach dokonań cudzych lub własnych, ale z innych projektów.
Tym razem kompozycje nie rodziły się w czasie wspólnego jammowania, jak to bywało w przypadku debiutu, a zostały w większości skomponowane przez lidera zespołu - śpiewającego basistę - Glenna Hughesa, a dopiero potem poddawano je zespołowym aranżom. Okazało się, że zrzucenie ciężaru jakim jest komponowanie utworów na nową płytę na barki jednego człowieka przyniosło równie owocne rezultaty, co wspólne tworzenie. Znany jest pracoholizm Brytyjczyka - wystarczy spojrzeć na jego obszerną dyskografię nagranych płyt solowych oraz kolaboracji z innymi sławami. Jednakże ostatnimi czasy Glenn Hughes spełnia się w zespole, i jak wieść gminna niesie - już ponoć pracuje nad trzecim albumem grupy. Takiej płodności można wyłącznie powinszować, tym bardziej, że nowy album jest jeszcze lepszy od debiutanckiego. Uważam, że "2" obok solowego "Soul Mover" i "Fused" nagranego z Tonnym Iommi stanowią podium najlepszych dokonań byłego muzyka Trapeze, Deep Purple, etc... w XXI wieku. A dlaczego? O tym mowa w niniejszej recenzji.
Styl zespołu skrystalizował się, nie ma utworów rozmytych czy nieuporządkowanych, wyciosano na krążku hard rocka z krwi i kości. Utwory wyróżniają się większą spójnością stylistyczną - choć same w sobie są dość rozbudowane, to udało się muzykom utrzymać idealną proporcję między rozbudowaniem kompozycji, rozmachem, a dobrym samopoczuciem słuchacza. Należy dodać, że album promowany jest teledyskiem do utworu "Man In The Middle". Sam videoclip jest niestety średni - ujęcia przedstawiające Glenna Hughesa jeżdżącego czerwoną bryką po Mieście Aniołów nie zachwycają, natomiast utwór ma spory potencjał: oparty na motorycznym riffie podobnym do "One Last Soul" z debiutu, drapieżny śpiew wokalisty, wyraźne inspiracje Orientem.
"2" składa się z jedenastu bardzo solidnych utworów utrzymanych w hard rockowej stylistyce z gdzieniegdzie występującymi wpływami muzyki bluesowej. Joe Bonamassa choćby nie wiem jak bardzo chciał, nie jest w stanie uciec od bluesa, nie wiem również, po co miałby to robić. Jak śpiewał niegdyś nieodżałowanej pamięci Gary Moore (o którym będzie jeszcze mowa): "I had enough of the blues, but the blues ain't had enough of me". Joe chwilami zapomina o tym, że jego muzyczne korzenie tkwią w smętnych dźwiękach ze stanu Missisipi i wygrywa ostre jak brzytwa hard rockowe riffy oraz ogniste solówki. Idealnym tego przykładem jest początek albumu - "The Outsider" - który wyróżnia się dynamiką i solówkami Bonamassy i Dereka Sheriniana, co budzi nieodparte skojarzenia z tym, co wyczyniał Ritchie Blackmore wraz z Jonem Lordem w zespole ze złotych czasów hard rocka, którego nazwy nie trzeba przypominać. Cieszy wielce to, że były klawiszowiec Dream Theater częściej niż na debiucie wychodzi na pierwszy plan - jego gra nie ogranicza się wyłącznie do tworzenia tła dla gitar, sekcji i wokalu. Mam nadzieję, że na następnym albumie pojawi się jeszcze więcej pojedynków gitarowo - organowych Joego i Dereka.
Wielką zaletą albumu jest jego przebojowość. Każdy z utworów zapada w pamięć, wyróżnia się jakimś motywem, dzięki czemu z każdym kolejnym przesłuchaniem album zyskuje. Słychać potencjał koncertowy w nagranym materiale, szczególnie w tak dynamicznych petardach jak oparty na świetnym riffie "Crossfire", "I Can See Your Spirit" z pojedynkiem Bonamssa - Sherinian czy nieco staromodny w swej strukturze "Smokestack Woman", dzięki czemu panowie mają już z czego wybierać przy tworzeniu koncertowej setlisty. Wielbiciele głosu Joego Bonamassy mogą być zawiedzeni niską częstotliwością występowania jego śpiewu. Gitarzysta większość skomponowanych przez siebie numerów przeznaczył na ostatni solowy album Dust Bowl, który, dodajmy, ukazał się trzy miesiące przed albumem Black Country Communion. Na "2" Bonamassa "odzywa się" jedynie w dwóch utworach: "The Battle For Hadrian's Wall" i "The Ordinary Son". Pierwszy z tych utworów opiera się na gitarze akustycznej, plemiennej grze instrumentów perkusyjnych oraz dźwiękach organów Hammonda. Klimat utworu natychmiastowo odsyła do "The Battle Of Evermore" z czwartego albumu Led Zeppelin - wrażenie to szczególnie nasila fakt, iż perkusista Black Country Communion jest synem śp. Johna Bonhama - tragicznie zmarłego bębniarza Zeppelinów. Drugi z utworów śpiewanych przez Bonamassę oparty został na podobnym schemacie co "Song Of Yesterday" z debiutu: subtelnie śpiewane zwrotki okraszone delikatnym akompaniamentem przeplatają się z mocniejszymi wejściami gitarowych przesterów i wokalnym wsparciem ze strony Glenna Hughesa.
Moimi zdecydowanymi faworytami płyty są trzy kompozycje, które poruszyły mnie od pierwszego przesłuchania: "Save Me", "Little Secret" i "Cold". Pierwszy z nich intryguje od samego początku, kiedy to Glenn Hughes rozczula i chwyta za serce swoim soulowym śpiewem, aby po chwili jego kompani mogli zaatakować ostrym jak brzytwa riffem. W refrenie wokalista pełnym ekspresji wokalem desperacko wyśpiewuje modlitewne zwroty kierowane do Boga: Save me/ Can Your Hear Me Callin'?/ Save me/ I'm on the edge/ And I am fallin'/. Uwagę przykuwa wyśmienity orientalny motyw pojawiający się po każdym refrenie oraz cudowne solówki Joego Bonamassy, który wznosi się na wyżyny swojego kunsztu. Wielkie umiejętności objawia również w najbardziej bluesowym utworze na płycie, niewątpliwie inspirowanym twórczością niedawno zmarłego Gary'ego Moore'a (którego bardzo mocno ceni Bonamassa, a Hughes współpracował z Moorem w latach osiemdziesiątych na płycie "Run For Cover") - "Little Secret", w którym objawia się słuchaczowi cudownie wytworzona atmosfera przeplatającego się smutku i złości, co doskonale ilustruje swoim śpiewem Hughes, płynnie balansując pomiędzy skrajnymi emocjami, śpiewający zarówno sercem, jak i duszą.
Niewątpliwie najbardziej zaangażowanym emocjonalnie utworem jest wieńczący album "Cold". Przed premierą "2" Glenn Hughes wykonywał go na konferencjach prasowych w surowej, akustycznej wersji (co można obejrzeć na youtube), i już wtedy kompozycja wzruszyła mnie do łez, toteż martwiłem się, czy aby czasem w aranżacji albumowej, po przebytych szlifach, nie straci swojego uroku. Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne. W wersji albumowej "Cold" trwa prawie siedem minut i moim skromnym zdaniem jest to najcudowniejsze siedem minut na płycie. Wszystko jest na miejscu: delikatnie łkająca gitara Joego oraz jego przepiękna solówka, dostojne tło wygrywane przez muzyków i co najważniejsze - piękny śpiew Glenna, który wyraża pełnym melancholii głosem ból i żal za zmarłymi przyjaciółmi, a było ich w ostatnim czasie kilku - warto nadmienić o zmarłym w 2010 roku Ronniem Jamesie Dio oraz wspominanym powyżej Garym Moorze.
Drugi album Black Country Communion okazał się wielkim zaskoczeniem. Pierwsza płyta, choć zawierała rewelacyjne momenty, była nieco nierówna - mogłoby nie być na niej dwóch przeciętniejszych numerów, natomiast nowy album jest już w mojej opinii tworem bardzo równym. Każda kompozycja zasługuje na uwagę i wywołuje zachwyt, jak nie całokształtem, to z pewnością którymś z motywów. Tym większy staje się mój podziw, jeżeli czytam w wywiadach z muzykami, że piosenki nagrywano " na setkę", a wokale Glenna Hughesa w zdecydowanej większości zostały zarejestrowane za pierwszym podejściem. To tylko pokazuje jego klasę i wybitne umiejętności wokalne, instrumentalne, a także kompozytorskie. Duży wpływ na kształt płyty miał producent Kevin Shirley, który nie tylko odpowiada za brzmienie (o wiele lepsze niż na debiucie!), ale i maczał palce w aranżacjach utworów. Mówi się, że sprawdzianem każdego zespołu i wskaźnikiem jego miejsca w historii muzyki staje się trzeci album. Jeśli chodzi o Black Country Communion, to jestem o to spokojny, bo oni i tak są historią samą w sobie.
Kamil Pietrzyk