Za kulisami Monterey Pop Festival. Do wystepu jeszcze kilka godzin, lecz jak widzicie atmosfera mocno napieta. Z tylu za Jimim Noel Redding i John Enwistle z The Who.
Ale po kolei
Dla Jimiego The Beatles byli mistrzami. Jak mowil podziwial ich muzyke i kochal kreatywna wolnosc ktora w tej muzyce odnajdowal. Pierwszego czerwca 1967 roku mialo miejsce bardzo wazne wydarzenie w swiecie muzyki. Premiera albumu "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" Nowe brzmienie, nowe standardy. Wielki przelom w ruchu muzycznym zwanym psychedelia. Wielu muzycznych publicystow zaklada ze psychedelia zaczela sie od "Sierzanta Pieprza", ale to dygresja.
Album "The Experienced" wysoko uplasowal sie na brytyjskiej top- liscie i zespol Jimiego zaczal juz byc bardzo pozytywnie postrzegany przez swiat muzyczny UK. Menager The Beatles, Brian Epstein zorganizowal The Experience koncert w London Saville Theatre. Publicznosc Saville zyla "Sierzantem Pieprzem" i gdy Hendrix Experience zagrali swoja wersje, widzowie wpadli w zachwyt. Wsrod zachwyconych byli tez Paul Mc'Cartney i George Harrison. Tak ta wersje skomentowal Mc'Cartney: "......Poprostu niewiarygodne. Swietne. Najlepsza interpretacja naszego kawalka jaka kiedykolwiek slyszalem"
Podziw Mc'Cartneya zaowocowal udzialem Experience w Monterey Pop Festival. Paul Mc'Cartney byl gosciem honorowym festivalu i postacia w swiecie muzycznym bardzo znaczaca. Mc'Cartney zarekomendowal Jimiego organizatorom festiwalu, Lou Adlerowi i Johnowi Phillipsowi {lider The Mamas and the Papas} Mimo iz nie znali muzyki Hendrixa, przekonal ich ze Experience warci sa by wystapic na tej znamienitej imprezie. Organizatorzy zadbali o wielka muzyczna roznorodnosc festiwalu. Obok mlodych psychedelicznych kapel z Los Angeles i San Francisko zaproszono wielkie slawy z bardzo roznych muzycznych kregow. Na festiwalu wystapili Lou Rawls, Simon i Garfunkel, Otis Redding....The Experience zagrali w dniu konczacym festiwal, w niedziele. W tym dniu zagrali tez: Indyjski mistrz sitaru Ravi Shankar, Greateful Dead, Blues Project i The Who. Na zapleczu sceny kilka godzin trwaly deliberacje pomiedzy The Who i The Experience kto ma pierwszy wejsc na scene. Nikt nie chcial grac po "konkurencji" Sporu nie dalo sie rozstrzygnac i zaczelo byc "ostro" Sprawe rozwiazal John Phillips. Powiedzial: "Rzucamy monete i niech to rozstrzygnie ostatecznie. Koniec awantur" Wygrali The Who. Jimi wskoczyl na krzeslo i wykrzyknal "Skoro mam grac po The Who, wole powyrywac progi z gitary". Ale wystep Who ogladnal i dobrze go potem wspominal. A The Who faktycznie mocno naergetyzowali publicznosc. Zagrali z niesamowita pasja ktora na koncu wystepu przerodzila sie w prawdziwa furie. Zakonczyli wystep "My Generation" w mocno destrukcyjnym stylu. Pete Towshend rozbijal na strzepy gitare a Roger Doltrey szalal z mikrofonem, ktory w koncu tez zakonczyl zywot. Na koncu, gdy na scene wyplynely kleby dymu, Keith Moon porozrzucal z hukiem swoj zestaw perkusyjny a wszystko to przy ryku ostrych sprzezen wzmacniaczy.
Tak jak sie Hendrix spodziewal, The Who udowodnili ze po ich wystepie trudno bedzie zdobyc zainteresowanie publicznosci. Problemem bylo tez to ze jak The Who byli juz 1967 dosc w USA znani, tak Experience kojarzylo bardzo niewielu. Owszem liczyli sie w Europie, ale w Stanach? Dla czterdziestu dyktujacych muzyczne mody i praktycznie decydujacych czego nalezy sluchac amerykanskich radiostacji, Experience byli zbyt trudnym zespolem. Nie mieli ochoty ich lansowac i w Stanach nie zaistnieli. Troche pomoglo ze wystep zapowiedzial Brian Jones [tak, Stones
] ale i tak aplauzu nie bylo. Raczej grzecznosciowe brawka. A jednak Hendrix wygral. To co pokazal zaskoczylo i naprawde zaszokowalo publicznosc. Jimi tym jednym wystepem zdobyl Ameryke. Jimi genialnie obmyslil ten spektakl. Ile zaplanowal a ile narodzilo sie spontanicznie, nigdy sie nie dowiemy. Ale juz sam dobor i kolejnosc utworow byl swietnie przemyslany. Experience zaczeli od niezwykle energetycznie zagranych coverow: " Killing Floor" Howlina Wolfa i "Rock Me Baby" B.B Kinga. Po niesamowicie mocno zagranym "Can You See Me" publicznosc odpoczela nieco, przy przepieknej "The Wind Cries Mary" [znakomity pomysl] Potem jeszcze jeden cover. Jimi zaspiewal "Like a Rolling Stone" Dylana. A zaspiewal niezwykle. Jak by opowiadal wlasna historie. Wlasny bol. Udalo mu sie utrzymac ten nastroj przy "Hey Joe" A potem, no coz, zaczelo sie to co zakonczylo wystep. "Wild Thing" Niezapomnniane. W kilku Hendrixowskich publikacjach ,rozdzialy o Monterey Festival, maja tytul "Wild Thing" Jimi zapowiedzial ten utwor. Powiedzial: " Zaspiewam wam Angielsko-Amerykanski hymn......... Chce tez teraz poswiecic cos co naprawde kocham" I zagrali. Opisywanie tego wykonania mija sie z celem. Bylo nieprawdopodobnie emocjonalne, dzikie szalone, przepelnione erotyzmem. Mocne efekty, sprzezenia, niepokojacy puls basu i perkusji podkrecaly emocje do maximum.Niezwykly efekt dalo bardzo zreczne wplecenie fragmentu "Strangers in the Night" Franka Sinatry. Skonczylo sie na podpaleniu i rozbiciu gitary. Jednak jak destrukcja Towshenda kojarzyla sie z wsciekloscia, wrecz furia, performance Jimiego caly czas pelen byl erotyki i trudnego do okreslenia piekna. Nieraz spotykalem sie ze stwierdzeniem ze Jimi na scenie zrastal sie z gitara. Gitara stawala sie jego czescia. Byli jednym cialem. W tym Montereyowskim "Wild Thing" szczegolnie mocno to sie dzialo. Kiedy Jimi niszczyl gitare, to jakby niszczyl i poswiecal czesc siebie. Zespol zszedl ze sceny w ciszy. Publicznosc takiego koncertu jeszcze nie widziala i ludzie musieli sie otrzasnac. Szalenstwo zaczelo sie po chwili. Mysle ze rock nigdy nie doswiadczyl takiej wybuchowej mieszanki energii, erotyzmu i dzikosci, naprawde Wild Thing.
Jimi o Monterey:
"Wszystko bylo perfekcyjne. Takie jak chcialem. W UK mysle o Ameryce kazdego dnia. Tesknie. Jestem Amerykaninem. Chcialem by moi rodacy mnie zobaczyli. Chcialem tez sprawdzic czy mozemy tam zaistniec. I zrobilismy to. Zrobilismy to po swojemu. To bylo tylko nasze i nikogo innego. Pokazalismy nasze rock-blues funky brzmienie i to naprawde zwrocilo uwage ludzi. Czulem jakbysmy naprowadzali caly swiat na ta nowa sztuke. Najbardziej ukochana sztuke, ktora jest tez we mnie. Dlatego zniszczylem na koncu moja gitare. Trzeba umiec poswiecic to co sie kocha. Kocham moja gitare"
Ten wystep, ktorym Jimi zdobyl Ameryke, jakos dziwnie nie zostal zauwazony przez prase. Doslownie kilku dziennikarzy zauwazylo Experience i te recenzje byly bardzo pozytywne. Ciekawie wyglupil sie magazyn "Billboard" Zacytuje wam ta kuriozalna "recenzje"
"The Jimi Hendrix Experience pokazali ze na pewno sa experience ale z muzyka niewiele maja wspolnego. Sluchalismy przerazliwego skomlenia, kwikow i wrzaskow ktorym towarzyszyla komicznie napuszona perkusja. Performance Hendrixa swietnie nadaje sie do podburzania tlumow ale sztuka nie jest. Podobne numery wymyslal Chuck Berry juz 15 lat temu, ale on umial to robic . Hendrix ma spore problemy z frazowaniem. Pieje jak kogut i wymachuje jak szaleniec gitara na ktorej nie potrafi grac"
Ten belkot w najmniejszym stopniu nie zaszkodzil Hendrixowi i nie przeszkodzil w triumfalnym powrocie do Ameryki. Zaszkodzil natomiast "rozkoszny" Michael Jeffery. Zalatwil zespolowi beznadziejna trase i beznadziejne supportowanie zespolowi The Monkees. Chandler sie autentycznie wsciekl. Wykrzyczal ze teraz Experience powinni grac w takich salach jak Filmore West a nie wloczyc sie po stadionach jako ogon Monkees.Wypomnial Jefferemu kompletny brak rozumienia muzycznego rynku. Komentarz samego Hendrixa:
"The Monkees sa takimi plastikowymi pol-Beatlesami. Nie zrozum mnie zle. Osobiscie ich lubie. Szczegolnie Mickeya i Petera. Ale nie ich muzyke. Nie wiem tez dlaczego mielismy grac za darmo. Wszystko bylo do kitu. Plakaty az krzyczaly Monkees a Experience ledwo widoczne. Nikt nie wiedzial ze bedziemy grac i nikogo to nie obchodzilo. Te nasze "5 minut" publicznosc zaklocala krzykiem. Domagali sie Monkees. To byl fatalny pomysl. Dobrze ze sie skonczylo.
https://www.youtube.com/watch?v=YVUSiTfrty0